czwartek, 31 grudnia 2009

A gdzie Kapelusznik? :)


Dziękuję za wszystko to, co spotkało mnie w tym roku – to dobre i to co niekoniecznie mnie zachwycało…
Za zaspane poranki, za zapach świeżo zaparzonej kawy, za miłe słowa ze strony najbliższych, za uśmiech na twarzy nieznajomego…
Za wszystkie nowe rzeczy i prawdy, których mogłam nauczyć się w mijającym roku…


Na nowy rok nie chcę podejmować żadnych postanowień, żadnych wyzwań. Niech każdy dzień przynosi coś nowego – ja będę czekać i postaram się niczego ważnego nie przeoczyć…




Zdjęcie - James Merrell

poniedziałek, 28 grudnia 2009

Blue and green


Wczoraj znowu czułam się jak dziecko – dałam się oczarować, wciągnąć w nierealną, pełną sentymentalizmu historię. I weszłam w nią maksymalnie aż do samego dna. Razem z głównym bohaterem biegałam po lesie Pandory, latałam na dzikich stworach i gadałam z wielkim, starym drzewem, a momentami z emocji i ze strachu ściskałam oparcia fotela kinowego. Tak, jestem jak duży dzieciak – przyznaję się „bez bicia” :).

czwartek, 24 grudnia 2009

Dawno temu w odległym Betlejem...


Od kilku dni świat żyje przygotowaniami do Świąt, wszech odczuwalnym zapachowo szaleństwem kuchennym, zakupami, sprzątaniem i… przesyłaniem życzeń :). Zewsząd napływają do nas życzenia – przychodzą tabunami na komórkę, maila. Czasem są to życzenia jakby wyjęte z szablonu kartek świątecznych, czasem bardzo szczere, a czasem pokłosie wcześniejszych firmowych spotkań wigilijnych - słowa są tak zniekształcone i dziwnie dobrane, że ma się wrażenie, że autor nie miał akurat na nosie okularów albo w jego głowie pływał jeszcze mocno „podlany śledzik z cebulką” ;).

Ja również chciałabym złożyć życzenia każdemu, kto będzie czytał ten wpis – życzę Ci umiejętności wyłowienia z tej całej gonitwy spotykających nas zdarzeń – tych, które są dla Ciebie rzeczywiście istotne, życzę spokoju w sercu i w duszy, błogiego stanu zadowolenia z tego co tutaj i teraz, a przede wszystkim świadomości tego, że ok. dwóch tysięcy lat temu żył na ziemi ktoś, kto ma dla Ciebie największy i najwspanialszy prezent – miłość i zrozumienie :)

niedziela, 20 grudnia 2009

All I want for Christmas...

Drogi Święty Mikołaju,
Wiem, że już późno, że tłumy w sklepach… Jednak ja chciałabym Cię prosić o coś, czego nie można kupić w żadnym sklepie – nawet wirtualnym. Chciałabym, żebyś:
- pozbył się tych wszystkich „fałszywych” Mikołajów, których widać w każdej galerii handlowej, reklamie, gazecie już od dwóch miesięcy...
- przywrócił „prawdziwy” smak Świąt – wyczekiwania na pierwszą gwiazdkę, niezapomnianego smaku pomarańczy raz w roku, pysznych wędlin i pasztetów
- przypomniał nam, jak to jest cieszyć się z najmniejszych i najskromniejszych nawet prezentów
- podarował mi taki cudowny przedmiot, dzięki któremu będę mogła zamieniać złe humory moje i moich najbliższych w nicość
- załatwił mi od Hermiony zmieniacz czasu, który będzie rozwiązaniem na MÓJ wieczny brak czasu
- sprawił, że znowu będę czuła się jak dziewczynka, która wierzyła, że jej marzenia kiedyś się spełnią
- i na koniec – proszę, pomóż uwierzyć mi, że istniejesz naprawdę ;)

http://www.youtube.com/watch?v=TBdYM0B8-lg

wtorek, 15 grudnia 2009

Śnieg


Kiedy spadł wczoraj śnieg, obudziły się we mnie różne wspomnienia – nie tylko z dzieciństwa. Choć muszę przyznać, że tych dziecięcych było najwięcej. Cieszyłam się, że nie muszę stać i marznąć nigdzie na przystanku. Mogłam wygrzewać się w moim ciepłym domu, czytać o Święcie Chanukka, o tym że w tym roku zbiegło się z Dniem Św. Łucji. No tak, wszystko się zgadza – światło i ciepło – to są jedne z najważniejszych rzeczy dla człowieka.
Piosenką, która najbardziej kojarzy mi się z zimą, szalonymi zjazdami na sankach na osiedlowej górce, z wyjadaniem kapusty kiszonej prosto z woreczka foliowego, kupionej w warzywniaku - moja wielka, zimowa, dziecięca tradycja ;), jest – nie, wcale nie „Last Christmas”!!! :) - to „Pada śnieg” Edyty Górniak i Krzysztofa Antkowiaka. I choć do Świąt jeszcze daleko, to dzisiaj właśnie ta piosenka króluje w naszym domu.
Na pulpicie komputera zagościła znowu Pippi okutana swoim cieplutkim, niebieskim szaliczkiem – jedno z moich ulubionych zdjęć przedstawiających tę szaloną dziewczynkę :). Pippi przypomniała mi, że trochę trudno jest być inną, nie przystawać do reszty społeczeństwa… Jest to możliwe, choć wiąże się z dużymi ograniczeniami. Niektórzy są inni, bo chcą tacy być. Są jednak też tacy, którzy są inni, ale nie z własnego wyboru – tym jest chyba zdecydowanie gorzej.
Ostatnio dużo dzieje się w mojej głowie, gdzieś z tyłu pojawiają się pytania i wątpliwości, z którymi trzeba będzie się zmierzyć już niedługo – nie będzie możliwości ukrywania dłużej głowy w piasku. Na razie trzymam się kurczowo tego, co powiedziała kiedyś Pippi:

„Pewnego pięknego popołudnia Pippi zaprosiła Tommy'ego i Annikę na kawę i pierniczki. Nakryła do podwieczorku na schodkach werandy. Było słonecznie i miło, wszystkie kwiaty w ogrodzie Pippi pięknie pachniały. Pan Nilsson łaził w górę i w dół po poręczy schodków, a koń od czasu do czasu wyciągał łeb, aby go poczęstowano pierniczkiem.– Jak wspaniale jest żyć, mimo wszystko – westchnęła Pippi, wyciągając nogi przed siebie tak daleko, jak tylko się dało.”

piątek, 11 grudnia 2009

Współczesny imperializm? :(

Już, już miałam wylicytować czapkę i rękawiczki z podobizną mojego ukochanego łosia ( w tym przypadku była to firma Abercrombie), gdy nagle nie wiedzieć czemu, przeglądarka zbuntowała się i zamknęła stronę. Potem jakoś tak dziwnie wpisałam w Google hasło „kto nosi ubrania Abercrombie?”. Naprawdę nie wiem, czemu to wpisałam… Znalazłam kilka linków, w tym ze dwa bardzo ciekawe, które dotyczyły specyficznej polityki wizerunkowej tej firmy oraz polityki odnośnie zatrudnienia. Ku mojemu przerażeniu odkryłam, że firma Abercrombie oskarżana jest o rasizm. Najgorsze było w tym to, że managerowie koncernu wcale nie zaprzeczali takim pogłoskom, a swoimi wypowiedziami wręcz je potwierdzali – że jest to firma „białych dla białych”, że adresatami produktów są młodzi, biali ludzie z wyższej klasy średniej. Podobno niektórzy amerykanie kupując ciuchy z Abercrombie odczuwają swego rodzaju satysfakcję emocjonalną z przynależności do pewnej grupki „wybrańców”. W którymś z wywiadów prezes firmy wyraźnie stwierdza też, że interesują ich klienci zamożni, piękni, zdrowi, wysportowani i to do takich ludzi – Abercrombie kieruje swoją ofertę. Pracownikami koncernu też są głównie ludzie młodzi, biali i atrakcyjni. Dla „kolorowych” miejsca raczej nie przewiduje się w tym towarzystwie. Ci mniej „atrakcyjni” nie są eksponowani, nie mają bezpośredniej styczności z klientami. Być może coś w polityce firmy zmieniło się, gdyż w ostatnich latach przegrała kilka procesów sądowych zainicjowanych przez byłych pracowników o odmiennym kolorze skóry… Zdaję sobie sprawę, że taka sytuacja dotyczy pewnie też i innych, znanych firm odzieżowych takich jak np. Ralph Lauren czy Banana Republic, jednak świadomość tego, co przeczytałam, spowodowała, iż nie zamierzam kupić niczego, co będzie produktem Abercrombie. Kłóciłoby się to z moimi przekonaniami, z moją etyką. Najwyżej nie będę miała tej pięknej czapeczki z łosiem – trudno, znajdę sobie inną, równie ładną :). Będę kupowała w lumpeksach, na moim ukochanym targu od miłej pani, tej co zwykle :). I to jej dam zarobić, a nie „zarozumiałym białasom z Abercrombie” :). Może spróbuję sama przerabiać ciuchy, robić nowe ubrania z rzeczy używanych?

Polecam stronę http://www.etycznamoda.net/ – gdzie można znaleźć mnóstwo ciekawych informacji i odnośników do różnych inspirujących projektów i spotkań. Już w najbliższy weekend 12-13 grudnia na Solcu w Warszawie odbywać się będzie trzecia edycja tzw. „Przetworów” - mistrzostwa Polski w twórczym recyklingu, podczas których przetwarzane będą niepotrzebne przedmioty, surowce w nowe designerskie produkty – będzie je można kupić na miejscu. Wszystkie szczegóły tutaj: http://www.flupy.net/przetwory4.html

Jak już piszę o tzw. etycznej modzie, to nie wypada nie wspomnieć o etycznej, świadomej konsumpcji i odpowiedzialności społecznej. Nie wnikając w szczegóły oba te zagadnienia można sprowadzić do kilku punktów-porad, które można wykorzystywać podczas codziennych zakupów:
- ogranicz konsumpcję – zadaj sobie pytanie, czy dany przedmiot jest ci naprawdę potrzebny
- staraj się kupować produkty blisko Twojego miejsca zamieszkania i od pierwszych wytwórców (wsparcie lokalnej społeczności, małych sklepów, targów, bazarków)
- jeżeli jest taka możliwość, kupuj produkty używane (zapobieganie marnotrawstwu i ograniczenie zalegających na ziemi śmieci).

Z rozmów z moimi znajomymi wynika, iż nie wszyscy kupili już prezenty dla swoich najbliższych, wciąż jeszcze szukają, zastanawiają się, wybierają. A może tak połączyć kupno prezentu ze wsparciem szlachetnej idei? Fundacja Synapsis stworzyła Rzeczy Różne - przedsiębiorstwo społeczne, w którym zatrudnione są osoby dorosłe, chorujące na autyzm. Wytwarzając naprawdę piękne przedmioty osoby te przechodzą terapię oraz mają możliwość zarobienia prawdziwych pieniędzy, być może dla niektórych jest to pierwszy etap w dalszej pracy na tzw. otwartym rynku. Chcesz mieć realny wpływ na czyjeś życie? Masz okazję! :)
http://rzeczyrozne.pl/

wtorek, 8 grudnia 2009

True love?


Czasem myślę, że psy to tak naprawdę ludzie, tylko uwięzieni w innym ciele… Tak wiele można zrozumieć ze spojrzenia psa, z jego dźwiękowych komentarzy. Czuję bardzo silną więź z naszym psem – z którym rozmawiam często bez słów. Patrzymy sobie głęboko w oczy i nie jest to na pewno w żadnym stopniu zachowanie dominacyjne. W jej oczach widzę miłość i pełne oddanie, czasem prośbę. Tak, wiem, że niektórzy uważają taki sposób myślenia za błędny, sprowadzając psychikę psią do egoistycznych pobudek. Nie wierzę, że psy nie kierują się niczym innym niż tylko egoizmem i instynktem. Jestem przekonana, że potrafią odczuwać coś więcej, myśleć w bardziej skomplikowany sposób, dokonywać trudnych wyborów. Trochę smutne, że czasem psy muszą uczyć ludzi okazywania czułości, oddania oraz pełnej akceptacji… Smutne też, że gdzieś w naszym współczesnym życiu zagubiliśmy tę jedną z najprostszych więzi – więź ze zwierzęciem – która jakby przestała być nam już potrzebna… Nie mamy już czasu dla ukochanego zwierzaka, tylko czy mamy ten czas również dla siebie?

piątek, 4 grudnia 2009

Podręcznik ;)

Ostatnio natknęłam się na bardzo zabawną próbę stworzenia na sieci „podręcznika uwodzenia”, jaki mógłby napisać Edward Cullen – obecne bożyszcze wielu kobiet na świecie. „Metoda Edwarda Cullena – jak poderwać dziewczynę” jest tworem największego polskiego forum fanów Twilight – podejrzewam, że w większości uczestnicy forum to kobiety, choć być może kilku panów też się tam znajdzie :). Biorąc to pod uwagę, można łatwo wysnuć wniosek, że są to swego rodzaju postulaty kobiet, którym czegoś brakuje u współczesnych mężczyzn. Niektóre punkty „podręcznika” są do przewidzenia – tzn. wiadomo, że facet powinien być kulturalny, dbać o dobro i bezpieczeństwo swojej ukochanej itd. Jednak w niektórych przypadkach autorki poszły dalej – myślę, że potraktowały to naprawdę jako zabawę i potrafiły z humorem spojrzeć na idealną postać Edwarda. Kilka śmieszniejszych wypowiedzi i propozycji zapisów do podręcznika zamieszczam poniżej:

Metoda Edwarda Cullena – jak poderwać dziewczynę:
- Powiedz jej, że jesteś niebezpieczny i że powinna trzymać się od ciebie z daleka
- Stosuj całą gamę uśmiechów, w tym jej ulubiony
- Zmieniaj kolor oczu albo kup sobie kolorowe soczewki, żeby ją zaintrygować
- Rozpalaj w niej pożądanie, a potem odmawiaj
- Co wieczór wskakuj przez okno do jej sypialni i całą noc spędzaj na obserwowaniu ukochanej
- Codziennie powtarzaj jej, że jest piękna, nawet kiedy zaspana w piżamie zwleka się z łóżka
- Kieruj nią, ale rób to tak delikatnie, żeby nic nie zauważyła
- Nigdy nie mów jej całej prawdy, niech się trochę nagłowi
- Czasami postrasz, że chcesz ją zjeść – tak pro forma
- Śledź ją i ratuj z opresji, zwłaszcza jeżeli nie potrafi pokonać prostego odcinka drogi bez potknięcia
- Nigdy nie podważaj jej racji
- Mów aksamitnym głosem, a potem uśmiechaj się łobuzersko
- Dbaj o rzęsy, nigdy nie wiadomo, kiedy będziesz musiał nimi „poczarować”
- Cytuj do ucha fragmenty z Romea i Julii
- Od czasu do czasu wgryzaj się w poduszki - to zrozumieją chyba tylko osoby, które przeczytały wszystkie cztery tomy :)

I na koniec najlepsze – Nie bądź wytworem wyobraźni pani S. Meyer :)

Cały wątek możecie przeczytać tutaj:
http://www.twilightseries.fora.pl/postacie,17/metoda-edwarda-cullena-jak-poderwac-dziewczyne,89.html

środa, 2 grudnia 2009

Elifaz, Bildad, Sofar...


Gniew… Smak huraganu emocji, którego czasem nie można opanować… Sprzeciw wobec tego, co nas boli… Złość i żal, gdy ktoś nas zawiedzie… Odwieczny problem całej ludzkości… Czy należy i warto go tłumić? Dla dobra innych, z uwagi na szacunek dla starszych, w związku z oczekiwaniami najbliższych… Są ludzie, którzy nie mają problemów z okazywaniem gniewu – nie patrząc na konwenanse jak walec jadą i ranią. Inni ściskają go w sobie, a potem żałują, że nie mieli wystarczająco dużo odwagi, by pokazać go światu… Niektórzy bardzo chcą widzieć nas pokornymi, zgadzającymi się na wszystko. Próbują przekonać, że ta cała szarpanina nie ma sensu… A może to zdrowe – może to słuszne? Akceptować to co nas spotyka ze spokojem i szukać w naszych doświadczeniach ukrytych przekazów. Lecz czy w ten sposób nie zabijamy trochę nas samych? Zawsze fascynowała mnie postać Hioba – jego walka, dialog z Bogiem. To że wciąż pytał i szukał sensu w swojej historii, że nie poddał się krytyce „przyjaciół” i nie zaczął szukać winy w sobie… Hiob nie dał się zamknąć w czarnym lochu depresji… Nie pozwolił, żeby wszystkie nieszczęścia, które go spotkały, zepchnęły go z przerażającym wrzaskiem aż na samo dno. Światło dla siebie widział cały czas, nawet kiedy wydawało się już ledwo tlącym się płomieniem… Choć przecież tak łatwo jest ulec myślom, które jak czarne ptaki na ponurym niebie zataczają koła coraz niżej nad naszymi głowami… Tak łatwo jest odpuścić i dać się porwać lodowatej fali rozpaczy. I tak trudno jest potem wstać i z odwagą spojrzeć w twarz otaczającej nas rzeczywistości…

niedziela, 29 listopada 2009

Tęcza


Czy każdy z nas może „pomalować” życie swoimi ulubionymi kolorami? Czy to w jakich rodzinach dorastaliśmy, nie ograniczy nam palety barw do wyboru? Czy mamy odwagę sięgnąć po te kolory, które wydają się nam piękne – choćby cała ludzkość myślała inaczej? Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, żeby zrobić miejsce dla nowego… Trzeba usunąć ze swojego życia filtry, narzucone nam przez innych… Chcę patrzeć na świat moimi oczami, moim sercem i jego potrzebami - wzięłam do ręki pędzel i farby – maluję świat moimi kolorami :)


wtorek, 24 listopada 2009

Coffee made by angel?


Ciągnąc temat różany napiszę tym razem o kawie :). Wiem, że o kawie i mojej miłości do niej już było. Nie mogę się jednak powstrzymać, żeby nie wspomnieć o „cudzie”, który podają obecnie w CoffeeHeaven :). Jest to kawa latte z dodatkiem białej czekolady i różanego syropu – smak niebiański! Białą czekoladę mogę jeść pasjami – jest to mój ulubiony rodzaj. A przetwory z róży – syropy, konfitury, susz dodawany do herbaty - zawsze były dla mnie czymś wyjątkowym. A teraz to wszystko dodane jest do przepysznej kawy! Naprawdę polecam – oczywiście dla tych, którzy tak jak ja wysoko cenią sobie białą czekoladę i płatki róż :). Szkoda, że nikt nie zrobił mi zdjęcia, kiedy siedząc w przytulnym fotelu, rozkoszowałam się smakiem Rose White Chocolate Latte – jestem pewna, że minę miałam rozanieloną :)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Skaza


Podlewając kwiaty zwróciłam uwagę, że róża, która jeszcze kilka dni temu zachwycała swoim idealnym pięknem, dzisiaj nosi już znamiona czasu i niedoskonałości. Patrząc na nią przyszła mi na myśl piękna, dojrzała kobieta, której już nikt nie pomyli z nastolatką, gdyż pewne oznaki na jej ciele „mówią” wyraźnie, że wiek młodzieńczy już dawno za nią… Myśląc o tym, zrobiłam się smutna. Każda kobieta musi stanąć któregoś dnia przed brutalną prawdą – prawdą dotyczącą jej ciała, które niegdyś jędrne, sprężyste i „apetyczne” – nagle zaczyna robić się „inne”, nie takie, jak było dotąd… Być może niektóre poczują się tak, jakby nagle ktoś zamienił im ciała – w środku, psychicznie czują się wciąż takie same, a „opakowanie” coraz bardziej „sfatygowane”… W akceptacji tej zmiany nie pomaga również fakt, iż zewsząd otacza nas zmanipulowany, komercyjny obraz piękna – gdzie wizerunek wiecznie młodych kobiet „udoskonalony” jest przez najnowsze osiągnięcia photoshopowej obróbki zdjęć oraz medycyny kosmetycznej. Jak sprostać takim wymaganiom? Jak pokochać swoje zmieniające się ciało?

czwartek, 19 listopada 2009

Na bezludnej wyspie...


Ludzie lubują się w różnego rodzaju klasyfikacjach… Uwielbiają „umieszczać” siebie i innych w „znanych, opisanych” szufladkach – ciekawe czemu? Może dzięki temu czują się bezpieczniej – bo myślą, że wiedzą więcej? Znane=oswojone? Powszechne są więc różnego rodzaju ankiety i zestawy pytań, które służą np. do oceny tego, jakim typem osobowości jesteś… Niektórzy podchodzą do tego rodzaju „badań” śmiertelnie poważnie i z wielką precyzją udzielają odpowiedzi. Inni zaś mają wobec tego zjawiska duży dystans – traktują to jako kolejny pretekst do żartów :). Podoba mi się wypowiedź jednej ze znanych osób, która na pytanie, jaką książkę zabrałbyś na bezludną wyspę, wskazała, iż byłby to Ulysses Jamesa Joysa – argumentując, iż tylko w takich okolicznościach, byłaby w stanie zmusić się do lektury tego dzieła ;). Przyznam się do czegoś – ja również nie przeczytałam Ulyssesa – próbowałam, odpadłam po iluś tam stronach. Obecnie czytam Intruza Stephenie Meyer. Być może to jest „właściwy poziom intelektualny” jak dla mnie ;). Jednak jakby ktoś mnie zapytał, jaką muzykę wzięłabyś ze sobą na bezludną wyspę – to wiem, co bym odpowiedziała! Moje obecne typy – tzn. płyty, których mogę słuchać bez końca, to:
Muzyka do filmu Przystanek Alaska (niezmiennie od kilku lat)
Muzyka do filmu Maria Antonina (S. Coppola)
Muzyka do filmu Zmierzch
Pearl Jam Backspacer

poniedziałek, 16 listopada 2009

Paryski styl ;)


Zachęceni opinią pewnej bardzo znanej blogowiczki ;) udaliśmy się w sobotę do Cafe Vincent, żeby zakosztować francuskiej atmosfery i francuskich wypieków. Miejsce do tanich nie należy, a biorąc pod uwagę ciasnotę i raczej kiepskie warunki, aby w spokoju napić się kawy i poczytać gazetę, jak dla mnie ceny są naprawdę zawyżone. Jedzenie – hmm, cóż, zbyt wiele nie próbowałam, ale na kolana nie powala. Jednego, czego nie można odmówić temu miejscu – to charakter – bardzo francuski :). Choć tworzą go chyba najbardziej klienci – już po 5 minutach było widać, że w tym miejscu skupiają się osoby, które w jakiś sposób większy lub mniejszy z ojczyzną Bonapartego mieli coś wspólnego… Widać to było głównie po ubraniach, ale także po wyrazie twarzy – jest taki pewien charakterystyczny grymas, który często gości na francuskich twarzach – zwłaszcza w Paryżu ;). Znalazła się też jedna pani, która z tzw. „francuskim nerwem”, rzuciła krzesłem i gazetą, miała chyba swoje powody, żeby tak się zachować, choć zupełnie nie rozumiem, po co sobie psuć humor w taką piękną, słoneczną sobotę. Jednym słowem, miejsce to rozsiewa klimacik „bourgeoisie francaise”, w którym ja niekoniecznie gustuję, gdyż miałam kilka razy okazję przekonać się, co często kryje się za tym „eleganckim i pięknym wyglądem”. Chyba wolę dredy, „wczorajszy look” oraz bardziej emocjonalny wyraz twarzy widoczny wśród tzw. niepokornych przedstawicieli rodu ludzkiego – choć takich w Cafe Vincent raczej nie spotkam ;). Dobrze, że mieliśmy ze sobą naszych przyjaciół – dzięki temu nie straciłam dobrego humoru i prawdziwego weekendowego samopoczucia :).
I na koniec trochę "pieprzu", żeby nie było tak słodko... :)))

czwartek, 12 listopada 2009

Wodnik szuwarek :)


W jednym z moich ulubionych filmów główna bohaterka dochodzi do smutnego wniosku, że tyle uczy się w szkole, tyle czasu spędza nad lekcjami w domu, a nie posiada pewnej umiejętności tak potrzebnej jej w danym momencie – nie potrafi rozpoznać tropów zwierząt w lesie… Można by zadać sobie pytanie – czy jest to rzeczywiście najbardziej potrzebna w naszym życiu wiedza?? Jednak z drugiej strony można też zastanowić się, czy obecna edukacja rzeczywiście wyposaża nasze dzieci w to, co jest dla nich niezbędne... Ja osobiście odnoszę czasem wrażenie, że program w szkole można by zdecydowanie „odchudzić” i powstałą w ten sposób lukę zapełnić czymś bardziej praktycznym i bliższym naturze. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby dzieci spędzały więcej czasu w lesie, na łące ucząc się chociażby tego jak bezpiecznie przetrwać samotną noc w lesie czy odnaleźć drogę do domu. Jak dzięki zegarkowi ale też naturalnym elementom otoczenia wyznaczyć strony świata, jak wyżywić się dzięki naturalnym źródłom pożywienia przez kilka dni. Zauważyłam ze smutkiem, że niestety moje dzieci nie mają już takiej wolności i nieskrępowania w doświadczaniu pierwszych kontaktów z naturą, jaką miałam chociażby ja. Tak trudno jest w obecnych czasach wypuścić pociechę samą z domu, pozwolić na swobodną, całodniową zabawę poza domem. A przecież na pewno wielu z nas spędzało czas po szkole z tzw. kluczem na szyi – czyżby to było tak dawno?… Następuje coraz większe oddalenie człowieka od natury i od tego, co jeszcze tak niedawno było czymś oczywistym i znanym. Czy nie doprowadzi to ludzkości do katastrofy?

Wszystkim zainteresowanym bardzo praktyczną wiedzą z zakresu survivalu polecam lekturę nr 5/2009 (październik/listopad) Traveler – National Geographic, a wszystkim stęsknionym za pięknem natury i cudowną, pełną wolności relacją między dziewczynką a lisem sugeruję konieczność obejrzenia jednego z najpiękniejszych filmów na świecie – „Mój przyjaciel lis” :)

wtorek, 10 listopada 2009

Pasażer na gapę ;)


Powoli przyzwyczajam się do tego, że zwierzaki pchają się nam „drzwiami i oknami” do domu :). Poza pająkami za oknem, cykadami w żaluzjach, a także krukami siadającymi na naszym parapecie (tak, tak, naprawdę!), odkryłam jakiś czas temu, że mieszka z nami ślimak! A właściwie zimuje – bo najwyraźniej poszedł już spać… Przycupnął sobie grzecznie na ramie okiennej w pokoju dziecięcym i zapadł w letarg. Mam nadzieję, że obudzi się na wiosnę i zdążymy wynieść go na wolność, zanim zapadnie się gdzieś w pudełko z zabawkami :).

Nie powinnam być tym jakoś specjalnie zaskoczona, bo przecież jako nastoletnie dziewczę znosiłam do domu wciąż nowych przedstawicieli otaczającej mnie wówczas fauny – ku przerażeniu i obrzydzeniu moich rodziców :). Jednak to, co dzieje się teraz, zaczyna mnie coraz bardziej nurtować. O co w tym wszystkim chodzi? Choć może niepotrzebnie tracę czas i analizuję takie drobne szczegóły mojego życia – może powinnam przyjąć je tak, jak przyjmuje się uśmiech dziecka i życzliwe spojrzenie sąsiada? :)

niedziela, 8 listopada 2009

A ja na przekór wszystkim kocham romantyczne uniesienia! :)


„Stephanie Meyer - pomimo ogromnej popularności wśród czytelników (oraz osobliwej euforii w Stanach Zjednoczonych), krytycy literaccy zarzucają autorce schematyczność fabuły, przerysowania, brak wyrazistych postaci i jakiejkolwiek głębi emocjonalnej oraz silnie zaakcentowany marysuizm.”
Stephanie Meyer – “kura domowa”, która “śmiała” pokazać innym, co jej w sercu gra, która porusza emocje tak wielu osób na całym świecie... Ale jak to? “Kury domowe” nie mogą przecież napisać dobrej powieści – poza tym, komu i do czego potrzebny taki “tandetny wyciskacz łez”? ;)

To wypada, a tego nie… Nie warto tego robić, a to warto… To ci na pewno przyniesie wiele dobrego… Nie wolno Ci tak robić! Naprawdę słuchasz takiej muzyki?? Nie wiem, co Ty takiego widzisz w tym filmie… Ja na Twoim miejscu nie traciłabym czasu na takie głupoty…

Czy naprawdę musimy w życiu kierować się głosem i gustem innych? Dlaczego niektórzy nie potrafią przyznać innym prawa do odmiennych poglądów? Dlaczego nie potrafią uszanować ich odmiennych potrzeb i innej wrażliwości? Dlaczego tak trudno czasem przyznać się nam, że podoba nam się jakaś książka lub film – tylko dlatego, że nie są one ogólnie uznane za coś, co „warto przeczytać czy obejrzeć”? A przecież Ci sami ludzie, którzy oglądają spektakle „tylko w TR”, bo przecież „cała reszta to nic nie warte popłuczyny”, w zaciszu domowego TV często wzdychają do kolejnej telenoweli - ale cicho sza – bo się wyda :P
A na deser "tandetnie zawodzący" Robert Pattinson ;)

piątek, 6 listopada 2009

Listopad


Chłód i wilgoć. Szara pustka nad Jeziorką. Samotne spacery spowite we mgle. Świadomość upływającego czasu. Przesiąknięty wilgocią zapach ścielących się pod stopami liści. Aksamitny dotyk mchu na drzewach. Smutek i tęsknota za słońcem. Żal za tym, co nigdy już nie wróci. Bałagan w głowie i w sercu. Zniszczona skorupa. Zbyt wiele i intensywnie. Może lepiej byłoby gdyby spadł jednak ten śnieg??

środa, 4 listopada 2009

Mój prywatny rekord Guinessa :)

Od paru dni chodzę jak nieprzytomna… Głową jestem w mglistym i deszczowym Forks.. Chyba tylko Małą Syrenkę i Anię z Zielonego Wzgórza czytałam z takim przejęciem i zaangażowaniem emocjonalnym – tyle, że to było już jakiś czas temu :). Jestem ciekawa, co to za fenomen utrzymuje mnie w takim stanie – jak wpadnę na jakiś trop, to na pewno napiszę :). Jedno wiem na pewno – już teraz pobiłam swój własny rekord w szybkości czytania tak opasłych tomów :).

http://www.youtube.com/watch?v=LPPCznEuhOM&feature=related

niedziela, 1 listopada 2009

Powrót do przeszłości?


Długo „broniłam się” przed tą historią… Pukałam się w czoło słysząc o histerii nastolatek za oceanem… Zarzekałam się, że nigdy, przenigdy nie spodoba mi się obraz istot, które dotąd uważałam za przerażające. Z niedowierzaniem dowiadywałam się, że kolejna znajoma fascynuje się powieścią lub filmem… Aż do ostatniego piątku.. Film oglądałam już dwa razy, od wczoraj czytam (POŻERAM!) książkę. Targają mną przedziwne emocje, jakby ból, smutek, ale też jakiś rodzaj słodyczy, gdzieś głęboko wewnątrz mnie i wrażenie, że znam te uczucia z dzieciństwa. Zastanawiam się, jak to mogło się stać, że ja również uległam??! Ja??! ;)

http://www.youtube.com/watch?v=INoAivR-zJ8
ps. Muzyka do filmu jest REWELACYJNA!!! :)

piątek, 30 października 2009

Śpieszmy się kochać ludzi...

Koniec października jest dla mnie zawsze szczególnym czasem. Już jako mała dziewczynka wyczuwałam, że są to dni wyciszenia, zadumy i refleksji… Czas, kiedy wyjmowany jest z szuflady album ze starymi rodzinnymi fotografiami, a babcie sięgają do otchłani wspomnień. Wśród beztroskich i miłych opowieści pojawiały się również te wojenne, od słuchania których miałam gęsią skórkę i głębokie przeczucie, że wojna jest jednym z największych okrucieństw, które wymyślił człowiek…
Dobrze, że jest taki czas, kiedy człowiek zwalnia, ma czas na refleksję nad swoim życiem i ulotnością chwili. Nad tym, jak delikatna jest ludzka istota i jak bardzo powinniśmy celebrować życie. Być może niektórzy w czasie tych rozmyślań będą mogli odkryć swoje prawdziwe ja, dotąd zepchnięte gdzieś w pościgu do nikąd…








Zdjęcia z mojego rodzinnego albumu

czwartek, 29 października 2009

Slow down with Łoś! :)


Ostatnio „chodzi za mną” łoś :). Próbowałam zgłębić tajemnice mojego nagłego zainteresowania tym zwierzakiem. W ogólnie dostępnych, encyklopedycznych opisach nie mogłam znaleźć nic na tyle intrygującego, żeby moja ciekawość została zaspokojona. A jak ktoś mnie dobrze zna, to wie, że nie spocznę, dopóki nie znajdę! Aż tu nagle przeczytałam na stronie podwarszawskiej miejscowości Łoś taką charakterystykę łosia, że już wiem, dlaczego uwielbiam nasze poduszki (z łosiami oczywiście) i wszystkie inne „łosiowe gadżety”! :). Wyczułam go! Tak jak łoś! ;) Kto jak kto, ale mieszkańcy Łosia znają go chyba najlepiej? :)

„ŁOŚ mieszka z dala od miasta, zgiełku i hałasu. Lubi błoto, ale i dzikie zarośla, gdzie może się posilić lub schować przed światem. Uwielbia nieśpieszny ruch, więc całymi dniami przemierza bagniska i podmokłe łąki.
ŁOŚ jest albo pełnym wdzięku samotnikiem, albo członkiem zżytego stada. Jako urodzony globtroter na wiosnę i jesienią przemierza duże odległości. Ma też coś z lubiącego domowe ciepło hobbita, gdyż zimą odpoczywa w przytulnej ostoi.
ŁOŚ nie jest typem karierowicza, zarządza jedynie sobą i swoją swobodą. Nie wie, co to jest pośpiech i nie płoszy się z byle powodu. Wcześniej też Cię wyczuje, niż zobaczy czy usłyszy. Ma świetną intuicję, więc nie należy się do niego zbliżać nie mając dobrych zamiarów. W mig przejrzy Twoje plany i nie będzie miły. Ma dużo szacunku dla siebie (i swoich szalonych pomysłów) i miłości dla otoczenia. Nie szuka poklasku, ale jest szczęśliwy, gdy potrafisz go docenić. Jako jedna z najbardziej empatycznych i wrażliwych istot często wysłuchuje pełnych napięcia i niepokoju opowieści przyjaciół z lasu i próbuje obdarować je odrobiną swojego zniewalającego spokoju i dystansu do spraw mniej ważnych. Nikomu z nich jednak nie narzuca swojego sposobu bycia, bo wie, że wielu straciłoby wtedy jedyny cel w życiu.”
A na dzisiejszy dzień proponuję typowy łosiowo-alaskański song :) Bawcie się dobrze!

wtorek, 27 października 2009

O której lot do Cicely? :)


Dzisiaj jest wtorek – i to ten „ulubiony” – kiedy mogę kupić kolejne odcinki mojego ukochanego serialu Przystanek Alaska :). Ten kultowy serial z latach dziewięćdziesiątych (pierwszy odcinek wyemitowano w polskiej telewizji w lipcu 1993 roku) bardzo szybko zyskał miliony fanów na całym świecie. Nakręcono tylko sześć sezonów, ale mimo to, wielbiciele oglądają go do dzisiaj z takim samym zaangażowaniem. Jest to serial niezwykły, opowiadający historie dziejące się w malutkim miasteczku na Alasce. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że w Cicely jest nudno :). Bohaterowie to osoby z „krwi i kości” mające swoje zalety i przywary – niezły wachlarz osobowości. Osią serialu jest wiecznie sprzeczająca się para (zgodnie z przysłowiem „kto się czubi, ten się lubi”) - neurotyczny lekarz, żydowskiego pochodzenia, przymusowo zesłany na ten „koniec cywilizowanego świata” – dr. Joel Fleischman i wyemancypowana, najpiękniejsza kobieta w mieście – wykonująca zawód pilota – Maggie O’Connell. Ich kłótnie i docinki, zwłaszcza te z pierwszych odcinków serialu są tym rodzajem energii, wobec której mało kto może pozostać obojętny :).


Poza Maggie, jeszcze inna kobieta potrafi doprowadzić do szału Joela – jest nią współpracująca z Fleischmanem – Marylin Whirlwind – rodowita Indianka, od której wiele osób mogłoby uczyć się cierpliwości, spokoju i opanowania, a także zasady, że czasem milczenie jest złotem :).


Kultową postacią jest Chris Stevens czyli Chris o Poranku – miejscowy DJ, prezentujący bez oporów swoje często kontrowersyjne poglądy oraz filozoficzne wywody na antenie radia, pełniący też funkcję lokalnego duchownego, który gdy jest taka potrzeba, udzieli ślubu lub wygłosi mowę pożegnalną na pogrzebie :). Symbol wolności oraz tolerancji wobec różnorodności poglądów.


Swoich wielbicieli ma też szkolący się na szamana, kochający kino oraz wszystko co z nim związane – Ed Chigliak. Pół Indianin, wychowany przez miejscowe plemię. Przykład wrażliwości, skromności i prostoty, która dla wielu mogłaby być wzorem.


Moja ukochana Ruth-Anne Miller – właścicielka jedynego w mieście sklepu, która zawsze w każdej sytuacji zachowuje pogodę ducha i zdrowe podejście do życia i tego, co ją spotyka. Uwielbiam ją za ciepło i jednocześnie za rozsądek – taka wymarzona babcia :).


Nie mogłabym też nie wspomnieć o parze „gruchających gołąbków” czyli Shelly Marie Tambo-Vincoeur oraz Hollingu Gustavie Vincoeur – właścicielach baru The Brick – popularnie zwanego przez fanów serialu – Barem Hollinga. Jest to przykład „idealnie dobranej pary” – choć z pewnością niektórzy mogliby zarzucić im zbyt dużą różnicę wieku. A innym być może trudno byłoby uwierzyć w tak zgodny związek amerykańskiej katoliczki i kanadyjskiego protestanta z Quebecu. Oboje uczciwi, życzliwi, kierujący się stałymi zasadami w życiu i bardzo w sobie zakochani :).


Film pokazuje, że mimo różnorodności kulturowych oraz religijnych można osiągnąć porozumienie i warto o nie walczyć. Oglądając historie z Przystanku Alaska (czasem przedstawione w zupełnie „kosmiczny” sposób) można poznać tradycje rdzennych mieszkańców Alaski oraz w jakimś też stopniu mentalność tego narodu. Życie w Cicely jest proste, lecz nie nudne, spokojne, a z drugiej strony zwariowane, obfitujące w liczne wydarzenia zasługujące na miano kulturowo-artystycznych :).
Myślę, że popularność tego serialu oraz jego ponadczasowość związana jest z faktem, iż pokazuje on życie poza wielkim miastem, poza koncernami, galeriami handlowymi – życie w którym najważniejsze są relacje z innymi ludźmi, nasze pasje ale też zwykłe, codzienne czynności. Czyli to, czego nam brakuje, o czym niektórzy zapomnieli lub nie wierzą, że można powrócić do takiego sposobu życia. Dla wielu fanów niektóre odcinki mają oddziaływanie wręcz terapeutyczne – zresztą jest to przykład jednego z niewielu seriali, który opisuje prawdziwe życie w sposób akceptowalny dla każdego członka rodziny – od malucha po dziadka drzemiącego w fotelu. Można powiedzieć, że Przystanek Alaska włącza się w nurt filozofii slow life, że jest jego pięknym przykładem, a może nawet „instrukcją”. Wybaczcie, że tak dużo miejsca poświęciłam temu serialowi – ale jest to szczególny kawałek Mojego Bullerbyn :).

poniedziałek, 26 października 2009

A ja tylko proszę o spokój...


Koniec miesiąca jest zawsze dla mnie męczący i stresujący… Dziesiątki telefonów każdego dnia, próśb, żądań, pretensji… Jakbym trafiła do świata Momo – bohaterki powieści Michaela Endego. Czuję na swoich plecach oddech szarych panów i to jak próbują mi odebrać radość z życia… Swoją drogą polecam wszystkim zarówno małym i dużym tę piękną opowieść – zawierającą celny obraz obecnej rzeczywistości i wyraźną krytykę konsumpcjonizmu.
A mi dzisiaj i w ciągu następnych dni nie pozostaje nic innego - jak tylko powtarzać sobie do znudzenia modlitwę Indian Nawajo :)
Przede mną spokój
Za mną spokój
Pode mną spokój
Nade mną spokój
Wokół mnie spokój…

sobota, 24 października 2009

Na straganie w dzień targowy...


Nasz miejscowy targ chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać Już miałam wracać do domu, objuczona 3 kg najlepszych na świecie jabłek o przedziwnej nazwie Elster (brzmi jak imię elfa), aż tu nagle wśród stoisk z mięsem usłyszałam męski głos nawołujący po włosku: Espresso Italiano gratis! Prego! Ku moim zdumionym oczom ukazało się stoisko, wokół którego gromadziła się już nawet spora grupka osób. Zapach kawy dobitnie dowodził, że tutaj naprawdę ktoś częstuje kawą i to dobrą! Przyczyną zamieszania było polsko-włoskie małżeństwo, które za swój cel życiowy obrało sobie rozpowszechnienie w Polsce „prawdziwej”, włoskiej kawy – innej niż ta, którą można kupić w sklepach. Ich palarnia kawy o nazwie Tre More jest palarnią artigianale (wł. rękodzieło), gdzie stawia się na jakość i tradycję oraz na bezpośredni kontakt z klientem – jest to typowa mała, firma rodzinna. Atmosfera przy stoisku była piknikowa – mimo, że większość stojących tam osób brodziła w niezłym błotku… Tematem naczelnym była historia kawy, ciekawostki z nią związane oraz zdolności lingwistyczne Włochów i Polaków. Popijając pyszne, mocne espresso na chwilę przeniosłam się do Włoch… A od jutra domowa degustacja :).


Przepiękny obraz powyżej autorstwa Rose Wenkel

piątek, 23 października 2009

Odlot ;)


Sikorki czasem wpadają na szyby. Bywa tak, że mały człowiek znajdzie sikorkę leżącą pod drzwiami. Czasami weźmie ją do domu troskliwie osłaniając w dłoniach. Umości w pudełeczku na watce i z naparstkiem wody. Przychodzi taki moment, że sikorka jest gotowa do odlotu. Każdego dnia można się czegoś nauczyć – choćby tego, że najlepsza jest miłość, która nie więzi :)
Wybaczcie za jakość zdjęcia, ale emocje, które nam towarzyszyły, były silniejsze od chęci zrobienia dobrej pod względem technicznym fotki...

czwartek, 22 października 2009

W cieniu Twoich rąk...


Od dłuższego już czasu czytam wspaniałą lekturę – czytam to być może nie jest najwłaściwsze określenie – ja ją smakuję :). Nie jest to na pewno książka, którą można przeczytać np. w dwa dni. Jest to opowieść, która snuje się powoli i składa się głównie z „wynurzeń osobistych” głównej bohaterki, odbywającej podróż życia po trzech krajach – Włoszech, Indii i Indonezji. Elizabeth Gilbert dotyka spraw istotnych dla każdego człowieka – wiary, miłości, szacunku do samego siebie i innych ludzi, tego co w życiu najważniejsze… Przez pierwszą część – tzw. „włoską” przeszłam dosyć szybko - kojarzy mi się z leniwym, przyjemnym, letnim popołudniem :). Kiedy doszłam do „Indii” narracja mocno wyhamowała, a przede wszystkim w dużym stopniu zmieniła się tematyka opowieści. Już miałam odłożyć książkę na półkę, jak to zrobiło pewnie sporo osób, zniechęconych taką nagłą zmianą… Przemogłam się jednak, bo stwierdziłam, że może warto przeczytać, co Elizabeth Gilbert ma jeszcze do powiedzenia. I okazało się, że nie żałowałam. Odkryłam, że w kwestii spraw duchowych mam z główną bohaterką wiele wspólnego, mimo że nie wybieram się do indyjskiej aśramy i nie zamierzam zmieniać wyznania :). A kiedy wczoraj przeczytałam fragment dotyczący różnego rozumienia pojęcia „wiary”, uznałam, że ja sama lepiej nie mogłabym przedstawić własnych poglądów – zamieszczam więc wypowiedź Elizabeth, z którą zgadzam się w 100%:
„Wiara to sposób mówienia: „Tak, przyjmuję a priori warunki wszechświata i z góry akceptuję to, czego teraz nie jestem zdolny pojąć. „ Nie bez powodu mówimy o „przyjmowaniu na wiarę”… jako że niełatwo jest przyjąć koncepcję pierwiastka boskiego i przejść od tego, co racjonalne, do tego, co niepoznawalne, i nie obchodzi mnie, jak niezmordowanie uczeni każdej religii będą nas zarzucać książkami i udowadniać za pomocą świętych pism, że ich wiara jest racjonalna; bo nie jest. Gdyby wiara miała charakter racjonalny, nie byłaby – z definicji – wiarą. Wiara to wierzenie w coś, czego nie możemy zobaczyć, udowodnić ani dotknąć. Wiara to podążanie na oślep, na łeb, na szyję, w mrok. Gdybyśmy naprawdę z góry znali wszystkie odpowiedzi dotyczące istoty życia oraz natury Boga i przeznaczenia naszych dusz, nie musielibyśmy przyjmować tego wszystkiego na wiarę i taka wiara nie byłaby odważnym aktem człowieczeństwa; byłaby po prostu… roztropną polisą ubezpieczeniową. Nie interesuje mnie rynek ubezpieczycieli. Jestem zmęczona własnym sceptycyzmem, zirytowana duchową roztropnością i znudzona debatą empiryczną. Nie chcę już tego więcej słuchać. Nie obchodzą mnie świadectwa, dowody i zapewnienia. Chcę po prostu Boga. Chcę Go w sobie.”


(fragment z „Jedz, módl się, kochaj czyli jak pewna kobieta wybrała się do Italii, Indii i Indonezji w poszukiwaniu wszystkiego” Elizabeth Gilbert)

środa, 21 października 2009

...


Wczoraj byłam w kinie – obejrzałam „Granice miłości” Guillermo Arriaga i czuję się tak, jakby przejechał po mnie pociąg… Nie jestem w stanie napisać nic więcej.

wtorek, 20 października 2009

"Narysuj mi baranka..." :)


Dziś potrzebuję spokoju, czułości i wrażliwości. Dzisiaj jestem sentymentalna, choć jeszcze wczoraj chciałam uciec do eko-wioski w dzielnicy Kew w Londynie, zapalić skręta, a za swój drogowskaz przyjąć motto życiowe Malcolma McLarena : „Skręcać w lewo, kiedy powinienem w powszechnym mniemaniu w prawo, pchać się w każde drzwi, których nie powinien otwierać” :). Dzisiaj chcę słuchać kojącej muzyki i w cieplutkim domu wspominać wszystkie miłe chwile z dzieciństwa. Chcę znowu dostawać wiersze jak ten poniżej i być czyjąś obsesją. Jak mogą być we mnie takie dwie skrajności?! :)
„Jak jednorożec z bajki,
piękniejszy nad słowa,
cicho i dumnie
wybiegłaś na skraj czasu
Ty, miłości nowa
i patrzysz ku mnie.
O tylko nie zawracaj płochliwa
w głąb cienistego boru!
Podbiegnij i krzyknąwszy, wbij mi w serce do dna
tęczowy Twój jednoróg…”

Zdjęcie – portugalska neohipisowska wspólnota Tamera.


niedziela, 18 października 2009

A czy Ty potrafisz być sobą?


Od wczoraj obserwuję internetową narodową debatę dotyczącą nowego wizerunku Agnieszki Chylińskiej. Po ilości odsłon kilku filmików z jej nowym przebojem „Nie mogę Cię zapomnieć” i częstotliwości dodawania nowych komentarzy pod tymi filmami można wnioskować, iż Polacy przez ostatni weekend nie robią nic - tylko oglądają „nową” Chylińską oraz wyrażają swoje zdanie w tym temacie :). Nie mogę wyjść z zadziwienia, że fakt nagrania przez p. Chylińską nowej płyty i wpuszczenia na youtube singla ją promującego wywołał taką lawinę emocji i komentarzy za nimi idących. I kto dał prawo tym wszystkim niezadowolonym do obrzucania tej kobiety błotem , wyzwiskami i wszystkim co najgorsze. Bezsprzecznym jest fakt, że Agnieszka Chylińska kojarzyła się dotąd z zupełnie innym typem kobiety – agresywnej, wulgarnej i wiecznie wkurzonej. Jednak jak przeczytać można w wywiadach – był to wizerunek z jednej strony - narzucony jej przez ludzi, którzy chcieli decydować za nią, z drugiej strony – być może też w jakiejś części obraz jej emocji, tyle że x lat temu. Pewne fakty z jej życia – m.in. urodzenie dziecka i macierzyństwo zmieniły ją, otworzyły na inny świat i inne problemy. Najwyraźniej kobieta ta odważyła się być sobą i pokazać to całemu światu i nie jest w tym momencie ważne, co śpiewa i do jakiej muzyki – nikt nie ma prawa jej za to oceniać. Taka jest jej decyzja i jej chęć. Nie twierdzę, że jest to mój ulubiony rodzaj muzyki, ale jak na dance to jest to chyba całkiem przyzwoity kawałek - sądzę, że za chwilę będzie to numer jeden wszystkich dyskotek w Polsce. Osobiście podziwiam ją za odwagę – bo odwróciła swoją dotychczasową karierę muzyczną o 180 stopni – wystawiła się też całkiem świadomie na krytykę swoich dotychczasowych fanów, którzy jak widać po komentarzach (często bardzo wulgarnych) nie zostawiają na niej przysłowiowej suchej nitki.
To co podoba mi się w nowej Agnieszce – to jej szczerość i gotowość do pokazania nowego wizerunku – w piosence zaś uwiódł mnie tekst – być może dlatego, że sama mam problemy z mówieniem otwarcie o moich potrzebach i pragnieniach ;).
Ja jestem na „tak”! :)

piątek, 16 października 2009

"Grunge is dead, but live in us"


Podobno wraca grunge – tak wyczytałam na necie… Zarówno w muzyce, ale też w modzie ciuchowej. Czasy niespokojne, ludzie mają dość zniewolenia pod każdym względem – to zaczynają się buntować – a przynajmniej takie są wnioski autorów wyżej wspomnianych tez. Ludzie znowu chcą być „niedojrzałymi idealistami, niepoprawnymi romantykami”. Tęsknią za prawdziwymi emocjami, za bliskością i szczerością, za wolnością. Nie wiem, czy ostatnią płytę Pearl Jam o nazwie „Backspacer” można przyrównać do legendarnych krążków grungu z początku lat dziewięćdziesiątych, ale na pewno można się uzależnić – tak więc ostrzegam – zanim włączycie ją do swoich odtwarzaczy – zastanówcie się dobrze :). Głosowi i charyzmie Eddiego Veddera naprawdę trudno się oprzeć ;). Nie wspominając już o samej muzyce, która jest genialna! Po prostu nie da się siedzieć spokojnie podczas szybszych numerów tej płyty – działają jak duży łyk mocnej kawy :).
Osobiście raczej mam małą ochotę na powrót do mody grunge… Przez kilka ostatnich lat namiętnie korzystałam z uroków i swobody ubiorów typu street-style, jednak od jakiegoś czasu zatęskniłam za kobiecością – chcę znowu nosić spódnice, piękne, klasyczne płaszcze, a w lustrze widzieć siebie z dłuższymi włosami. A jeszcze nie tak dawno miałam na głowie irokeza ;).
Kupiłam też ostatnio „Machinę” – zobaczyłam na okładce zdjęcie wrzeszczącego Edka Veddera i tytuł „Pearl Jam i cały ten grunge”, to nie mogłam nie kupić :). Zdecydowanie nie mieszczę się w targecie tego pisma, ale ku mojemu zdziwieniu znalazłam nawet kilka ciekawych artykułów. Dowiedziałam się np. o dream machine, zwanej też flickerem, dzięki której można mieć wizje bez stosowania narkotyków. Stworzona pod koniec lat pięćdziesiątych przez niejakiego Briona Gysina miała z każdego człowieka „stworzyć artystę”. Do dzisiaj są osoby, które korzystają z tego wynalazku. Inny artykuł traktujący o uzależnieniu od różnego rodzaju narkotyków ukazał nieznane mi dotąd fakty. Nie wiedziałam na przykład, że angielscy lotnicy podczas drugiej wojny światowej raczyli się amfetaminowymi czekoladkami, dzięki którym mogli odbywać całonocne loty. Podobno amfetamina była też „siłą napędową” robotników odbudowujących w rekordowym tempie miasta ówczesnego Związku Radzieckiego. Ciekawe, czy na haju byli też „bohaterscy” budowniczowie najwyższego i „najpiękniejszego” zabytku naszej stolicy? ;) Tematy iście w stylu „fin de siecle”, tylko że przecież mamy początek nowego stulecia… Czyżby naprawdę miały się sprawdzić przepowiednie dotyczące bliskiego końca dotychczasowej ery i początku czegoś nowego – tylko pytanie czego?

czwartek, 15 października 2009

muminkowy nastrój :)








Na przekór temu, co za oknem, ja napiszę dzisiaj o lecie :). Chory Antek zainspirował mnie obrazkami, które wg niego są piękne - chciałby mieć taki domek na plaży. Są to obrazy brytyjskiej malarki Margaret Heath, która fascynuje się morskim pejzażem. Kilka z nich możecie obejrzeć powyżej. Na mnie działają terapeutycznie – zwłaszcza dzisiaj, kiedy po porannym spacerze wróciłam zmarznięta do domu.
A jak mówimy o lecie, to przypomniał mi się jeden z moich ulubionych fragmentów z sagi o Muminkach. Jest to opis śniadania, które zjada rodzina Muminków po przejściu nocnej nawałnicy i sztormu. Ta historia jest dla mnie szczególnie zabawna i pouczająca – chciałabym tak jak Mama Muminka być wyluzowana i rozweselona w tych okolicznościach…
„W chwilę później Mama Muminka po raz pierwszy mogła popatrzeć na swoją kuchnię z góry. Była oczarowana. Kuchnia wyglądała jak słabo oświetlone, jasnozielone akwarium. Na jego dnie rozróżniła piec i kubełek na śmieci. Ale wszystkie krzesła i stoły pływały w wodzie tuż pod sufitem.
- Jakie to okropnie śmieszne – powiedziała i zaczęła się śmiać.
Śmiała się tak bardzo, że musiała usiąść w fotelu na biegunach, kuchnia bowiem widziana w ten sposób działała na nią ogromnie rozweselająco.
- Dobrze, że wypróżniłam kubełek na śmieci! – powiedziała ocierając oczy. – I że zapomniałam przynieść drzewa!
- Nurkuję, mamusiu – powiedział Muminek.
- Nie pozwólcie mu, nie pozwólcie, proszę! – zawołała Panna Migotka wystraszona.
- Nie, dlaczego? – odpowiedziała Mama. – Jeżeli on uważa, że to jest emocjonujące?
Muminek stał przez chwilę bez ruchu i oddychał tak spokojnie, jak tylko potrafił. Następnie dał nura do kuchni. Podpłynął do spiżarki i otworzył drzwi. Woda w spiżarce była biała od mleka, a tu i ówdzie unosiły się w niej drobinki dżemu borówkowego. Obok niego przepłynęło kilka bochenków chleba, a za nimi zwój makaronu. Muminek chwycił maselniczkę, złowił w przelocie bochenek chleba i zatoczył łuk nad płytą kuchenną, aby wziąć Maminą puszkę z kawą. Potem wypłynął pod sufit i głęboko wciągnął powietrze.
- Spójrzcie tylko, jednak nie zapomniałam zakręcić puszki! – zawołała radośnie Mama. – Czuję się jak na wycieczce! Czy mógłbyś również wyłowić imbryk do kawy i filiżanki?
Nigdy jeszcze śniadanie nie było tak interesujące. Wybrali krzesło, którego nikt nigdy nie lubił, porąbali i ugotowali na nim kawę. Cukier rozpuścił się, niestety, ale na szczęście Muminek znalazł puszkę syropu. Tatuś zjadł marmoladę prosto ze słoika, a mała Mi przewierciła świdrem cały bochenek, na co jednak nikt nie zwrócił uwagi.
Muminek jeszcze kilkakrotnie dawał nurka, aby coś uratować z kuchni, i wówczas woda bryzgała na cały wypełniony dymem pokój.- Nie będę dziś zmywała – powiedziała uradowana Mama Muminka. – Kto wie, może nigdy już nie będę zmywała? Ale, moi kochani, czy nie moglibyśmy wyłowić trochę mebli z salonu, zanim się zupełnie rozpuszczą?” (Tove Jansson „Lato Muminków”)

środa, 14 października 2009

???


Czyżby one wiedziały, że już dzisiaj nadejdzie zima?! Nie zgadzam się! Nie wyobrażam sobie, żebyśmy już od teraz do marca mieli brodzić w tej chlapie, wietrze na przemian ze śniegiem i mrozem… Błagam jeszcze nie teraz…

wtorek, 13 października 2009

Orzeł a może feniks?

Czy wierzycie w miłość od pierwszego wejrzenia? Ja chyba zacznę ;) Zobaczyłam go pierwszy raz dwa lata temu. Od razu zauważyłam, że jest zabójczo piękny i dostojny. Kiedy spojrzał mi prosto w oczy poczułam respekt, podziw i jednocześnie zmieszanie… Kiedy spotkałam go kolejny raz rok później, stwierdziłam, że moja fascynacja nie zmniejszyła się, a może nawet wzrosła… Pozwólcie, że opowiem Wam o „Reaganie” – jedynym w Polsce orle bieliku amerykańskim :). Ma obecnie 9 lat i mieszka w Ustroniu, w Leśnym Parku Niespodzianek. Waży 4 kg, a rozpiętość jego skrzydeł to ok. 2,5 m. Jest potomkiem pary bielików, przywiezionych do Europy przez samego Ronalda Reagana (stąd zapewne jego „imię”). Podobno nie lubi psów oraz nadmiernego spoufalania się z obcymi osobami – a zwłaszcza głaskania po głowie. Budzi respekt nie tylko wśród osób odwiedzających Ustroń, ale również wśród sokolników, którzy zajmują się nim. Z tego co udało mi się zorientować Reagan ma możliwość szybowania w obłokach – sokolnikom udało się go oswoić i nauczyć powracania do parku.
Czemu taki zachwyt nad orłem bielikiem amerykańskim? Sama chciałabym wiedzieć :). Ostatnio w moje ręce (a właściwie powinnam napisać na twardy dysk) wpadło bardzo ciekawe opracowanie dotyczące symboliki ptaków w różnych kulturach i religiach świata. Od dawna ptaki traktowano jako istoty pośredniczące między ludźmi a Bogiem. Orły miały szczególną pozycję – zawsze podziwiano je za odwagę, siłę, dostojność, królewski wygląd i wojowniczy charakter.
Ciekawe jest również to, że czasem te same ptaki w zależności od kultury miały przeciwstawne znaczenie. Weźmy kruka – w wielu tradycjach np. europejskiej – kruk kojarzy się ze śmiercią, żałobą. Dla Indian z Ameryki Północnej kruk jest z kolei bohaterem, istotą, która podarowała ludziom światło i ogień. Sowa jest przez wiele osób kojarzona głównie z mądrością i sądownictwem, jednak w niektórych krajach (np. w Egipcie, Chinach i Japonii) występuje jako symbol śmierci.
Poza orłem bielikiem amerykańskim fascynuje mnie również feniks – i nie przeszkadza mi fakt, że to ptak mityczny… Podoba mi się w nim to, że jest ptakiem łagodnym, delikatnym i bardzo wrażliwym. Nigdy nie posuwa się do rozwiązań ostatecznych – szanuje inne istnienia, a te które cierpią i chorują – leczy własnymi łzami. Jest niezależny i wolny, bliską relację nawiązuje tylko z człowiekiem o „czystym sercu”. Poprzez swój śpiew może dodawać ludziom odwagi. Jedni traktują go jako symbol miłości, wierności i subtelności. Inni zaś jako wcielenie zła i diabła… Jestem ciekawa, jakie Wy macie skojarzenia :)

http://www.youtube.com/watch?v=qxgiNJ2NUIk&feature=fvw

http://www.youtube.com/watch?v=AsTc9sDD_64



poniedziałek, 12 października 2009

nadaję, nadaję... :)


I znowu sprawdziły się słowa mądrego Salomona „Dla ludzi nie ma nic lepszego, jak tylko radować się i używać, póki żyją. Również to jest darem Bożym, że człowiek może jeść i pić, i dogadzać sobie przy całym swoim trudzie” (Księga Kaznodziei Salomona 3:12-13).

Wczoraj mieliśmy spędzić czas spokojnie w domu, leniwie, przewracając kartki ulubionej lektury z kubkiem aromatycznej kawy w dłoni. Patrząc jak za oknem kolejne krople wsiąkają w ziemię, a liście drżą na wietrze. Jednak jak zwykle wyniosło nas z domu, a potem przyniosło z powrotem ale w zwiększonej liczbie osób :). Odkryliśmy wczoraj przemiłe nowe miejsce - Cafe Vanilia, która powstała na miejsce dawnej, kultowej Zdrojowej. I od pierwszego razu poczuliśmy się tam jak u siebie – prawie jak w Barze u Hollinga. Mamy nadzieję, że będziemy tam gościć częściej i że właściciele spełnią obietnice dotyczące grzanego wina – już czuję to ciepełko, kiedy za oknem śnieg i zawierucha. Tematy poruszane podczas wczorajszego „spontana” rozpaliły wszystkich obecnych – spiskowa teoria dziejów, niewolnictwo umysłowo-duchowe, a także nasze osobiste zdolności nadawczo-odbiorcze – to wszystko naprawdę warte było „poświęcenia” naszych planów odnośnie „leniwej, deszczowej niedzieli” :). Panie Boże dziękuję Ci za takich wspaniałych, serdecznych ludzi, jakimi mnie otaczasz!

sobota, 10 października 2009

Mimozami jesień się zaczyna...

Lubię jesień. A najbardziej dotyk gładkiego, chłodnego kasztana w dłoni. Paletę kolorów na drzewach, niezapomniany zapach owoców na targu, mgły na polach. Choć wiem, że wtedy często pada deszcz i słychać szalejący w gałęziach drzew wiatr. Choć lata trochę żal i gorącego słońca. Dni są coraz krótsze, a wieczory pełne zadumy.
Z dzieciństwa pamiętam ludziki robione z kasztanów i zapach grzybów zebranych przez babcię. Ciepło, jakie dawał mi wełniany płaszczyk, zrobiony przez mamę. I że zamiast czapki na głowie nosiłam słodki berecik :) Pamiętam bardzo dobrze też jeden jesienny dzień i wielki napis SOLIDARNOŚĆ ułożony z kasztanów w parku... Pamiętam tych kilka jesieni, kiedy coś zaczynało się z wielką nadzieją na płomienny ciąg dalszy... I tę jedną jesień, kiedy to, co miało trwać wiecznie, upadło z hukiem w przepaść...
Przeglądałam wiersze o jesieni – większość nie nastraja optymistycznie – wszędzie o przemijaniu, śmierci, samotności, bólu i nieszczęściu . Udało mi się jednak znaleźć jeden, autorstwa Lidii Krzysztoń, który pokazuje inne oblicze tej pory roku. I chciałabym powiedzieć jak Ania z Zielonego Wzgórza – jak to dobrze, że są na tej ziemi pokrewne dusze! :)

Panna Jesień

Czyja to jest koleżanka
ta jesienna piękna panna
zmienia suknię co dzień nową
bardziej zwiewną kolorową
włosy długie rozpuszczone
wiatr je splata w każdą stronę
kroczy dumnie po trawnikach
po ogrodach aż gdzieś znika
i znajduję ją na łąkach
całą w rosie i pająkach
sieci ciągną się perłowe
na nich muszki kolorowe
idzie dalej jest nad rzeką
mgły jej nową suknię splotą
i znów panna jest jak nowa
tylko bardziej szara płowa
i tu czekać będzie skrycie
na jesienne nowe życie

piątek, 9 października 2009

...

„Ao, ae, au, ay, oa, oe, ou, oy, ea, eo, eu, ey… i powtarzamy jeszcze raz. Za trudne? Wiem, że trudne, ale musimy ćwiczyć… żeby inni ludzie mogli Cię zrozumieć – wiedzieli, co czujesz, co Ci się podoba, a co nie. Nie dasz rady? Dasz radę! Jesteś dzielna i mądra – nawet nie wiesz jeszcze, ile można osiągnąć, choć wbite w umysł przykre, krzywdzące słowa wracają jak natrętne muchy…” To też jest kawałek Mojego Bullerbyn...

czwartek, 8 października 2009

Cappuccino :)


Americano, au lait, cappuccino, con leche, doppio, latte, macchiatto, romano... samo wymawianie tych nazw powoduje u mnie dreszcz na ciele :) Kawa!!! Jestem zdecydowanie w fanclubie kawy. Herbatę też lubię czasami wypić, jednak żadna herbata nie smakuje tak samo cudownie, jak dobra kawa, zwłaszcza jeżeli przygotowuje i podaje ją ze zniewalającym uśmiechem przystojny barista z Coffee Heaven ;) I żadne zielone, tudzież yerby nie zastąpią mi kawy! Nikt mi nie wmówi, że działają tak samo! :) Najbardziej lubię kawę cappuccino - i narazie tak chyba zostanie... Nie jestem super wybredna - jednak już wiem, że wolę kawę mniej wytrawną, krócej paloną, bez ostrego posmaku. A do kawy lubię dobrą muzykę. Kochani, lecę zrobić kawę i włączam Memory of Bach Komedy...

środa, 7 października 2009

Yendaadlena

Ostatnio czytam książki, które opowiadają o podróżach i odkrywaniu Ameryki Północnej, a w szczególności Alaski. Lektura sprawia mi dużo przyjemności, lecz czasem trafiam na trudne tematy. Michał Pawluśkiewicz - autor książki "Na przystankach Alaski" wprowadził do swojej opowieści ciekawe rozwiązanie - napotykane podczas podróży osoby mogły zostawić swój ślad w postaci wpisu/listu. Jeden z nich zamieszczam poniżej - szczególnie mnie dotknął i jakoś nie mogę o nim zapomnieć...

"Michał! Nie oglądam telewizji. Widziałam raz Przystanek Alaska i nie podobał mi się. Pochodzę z plemienia Athabascan. W moim języku jestem Tonedze Gheltselne (ludzie średni). Urodziłam się w Hohudodetlaat Denh (prowincja Tanana). Yendaadlena - to imię, jakie mi nadano. Nasza kultura żyje, bo my żyjemy. Tylko nieprawdziwi Amerykanie (nie-Indianie) twierdzą inaczej. Dalej śpiewamy, tańczymy i obchodzimy uroczyście swoje święta i wydarzenia rodzinne. Wielu z nas ciągle poluje na łosie, karibu, bobry i łososie. Pokolenie mojej Matki było pierwszym, które musiało się uczyć języka angielskiego. Pokolenie mojej Babki było pierwszym, które dosięgła plaga alkoholizmu. Nie mieliśmy języka pisanego. Cała wiedza przekazywana była ustnie lub praktycznie. Byliśmy ludem koczowniczym. Nie piję alkoholu, nie używam narkotyków od siedmiu lat. Teraz opiekuję się młodzieżą indiańską, która przeszła kurację odwykową. Dziękuję za możliwość podzielenia się z Tobą częścią swojego życia. Anaa Baase (dziękuję). Fox, Alaska"

Czy muszę pisać coś więcej?

http://www.youtube.com/watch?v=1VqoxOcEqpk&feature=related

wtorek, 6 października 2009

Corvus cornix


Wczoraj oglądałam jeden z odcinków mojego ulubionego serialu - Przystanek Alaska. Jednym z wątków tego odcinka była interesująca relacja, jaka nawiązała się pomiędzy Chrisem (o Poranku oczywiście) a jeleniem, któremu Chris oszczędził życie i nie zrobił sobie z niego potrawki. Chris wracając do przyczepy, która stanowi jego dom, odnalazł butelkę – był to „prezent za uratowanie życia”. A przynajmniej tak to później zaczął traktować Chris. Wybierając się do lasu na kolejne spacery, podrzucał różne smakołyki swojemu nowemu znajomemu, a jeleń … nie pozostawał dłużny. Oczywiście cała ta historia jest przedstawiona z punktu widzenia Chrisa – być może widział to, co chciał zobaczyć :) A być może nie doceniamy otaczających nas zwierząt, uzurpując sobie prawo do bycia najmądrzejszymi i wszechwiedzącymi… Historia z jeleniem przypomniała mi pewne zdarzenia z mojego życia, które miały miejsce kilka miesięcy temu i które zapoczątkowały moją fascynację ptakami. Tak jak Chris zawarłam szczególną znajomość z pewną wroną siwą – która przez parę tygodni towarzyszyła w moich spacerach z psem. Było to przedziwne i niesamowite doświadczenie, które ukazało mi nieznany mi do tej pory poziom inteligencji ptaków i ich chęci do komunikacji z nami – ludźmi. Wrona wyraźnie chciała wejść ze mną w jakąś relację - a być może ja to tak widziałam ;). Przelatywała z drzewa na drzewo wzdłuż mojej trasy spacerowej – kracząc i zrzucając w moim kierunku drobne patyczki, listki, które odłamywała dziobem. Kiedy zawracałam w stronę domu, ona też zawracała. Nie widywałam jej codziennie, ale dosyć regularnie. Po dwóch tygodniach „wspólnych spacerów”, kiedy jej nie było – czegoś mi brakowało, tak jakbym tęskniła za nią. Trudno mi było nazwać to uczucie, ale chyba najbliższe było właśnie tęsknocie… W domu wertowałam wszystkie możliwe źródła, z których mogłam się czegoś dowiedzieć o życiu, zwyczajach i charakterze wrony siwej. Przy okazji naczytałam się sporo o innych ptakach z rodziny krukowatych. Zastanawiałam się, o co jej chodzi, bo kiedy zatrzymywałam się i patrzyłam w jej kierunku, to wrona nasilała swoje krakanie, tak jakby chciała coś mi powiedzieć. Pewnego dnia coś przyszło mi do głowy, pewna myśl, która na zawsze już zmieniła mój stosunek do ptaków. Więcej mojej wrony już nie widziałam – tak jakby zapadła się pod ziemię lub uleciała w stronę słońca… Być może znalazła inną osobę, z którą spędzała wiosenne spacery. A być może wypełniła swoją misję i pomogła mi odkryć coś, co dotąd było dla mnie schowane? Wrono – gdziekolwiek teraz jesteś – życzę Ci długiego i pięknego, pełnego wolności życia!

zdjęcie wrony by John Haslam

poniedziałek, 5 października 2009

Dziewczynki vs. chłopcy

Byliśmy kilka dni temu u znajomych. Rozmowa zeszła w pewnym momencie na temat: jaki powinien być chłopiec, a jaka dziewczynka. Padły stwierdzenia typu - chłopiec to powinien być w typie "wybij okno", a dziewczynka - "słodka i przytulna". A ja mówię, że dziewczynka też powinna umieć "wybić okno" i przede wszystkim mieć do tego prawo :) Za dużo "potulności" źle rokuje na przyszłość... Wszystkie "słodkie" dziewczynki - ćwiczcie się więc w wybijaniu okien powszechnie panujących stereotypów! ;)
Kiedy pisałam to, skojarzyła mi się piosenka Madonny - JUMP (niezła z niej łobuzica!). Nie jestem jej wielką zwolenniczką, ale akurat ten utwór lubię czasem posłuchać :)
http://www.youtube.com/watch?v=ZKInZXBiVSo

niedziela, 4 października 2009

GOD LEADS US TO PEACE!!!


Dzisiaj zastanawiałam się, czy naprawdę jestem wdzięczna Bogu za to, jaka jestem i co posiadam. Czy rzeczywiście umiem cieszyć się z tego, jak wygląda moja rzeczywistość? Czy na pewno raduję się z drobiazgów, z tego, jakie piękne jest życie wokół mnie i jakich mamy cudownych przyjaciół? Wnioski do jakich doszłam, nie były zbyt optymistyczne - okazało się, że w tej dziedzinie mam jeszcze wiele do zrobienia...

Nieprzypadkowo zadaję sobie te pytania - dzisiaj w naszym kościele obchodziliśmy Święto Dziękczynienia - które w tym roku zbiegło się z żydowskim świętem o nazwie Sukkot - zwanym w Polsce Świętem Szałasów lub Świętem Kuczek. Sukkot jest odpowiednikiem naszych dożynek czy protestanckiego Święta Dziękczynienia - jest tzw. jesiennym świętem pielgrzymim. Trwa 7 dni i ma upamiętniać czterdziestoletnią wędrówkę Żydów przez pustynię. Samo słowo sukkot oznacza szałas - w czasie tego święta jednym z ważniejszych zwyczajów jest rytuał budowania szałasu, który dach powinien mieć z liści (by móc co noc przez siedem dni obserwować gwiazdy na niebie). W szałasie nie tylko obserwuje się gwiazdy, ale też spożywa się posiłki (przynajmniej jeden dziennie). Jednym z obrzędów kultywowanych do dnia dzisiejszego jest układanie bukietów-palemek zwanych lulaw, które składają się z czterech rodzajów roślin: palmy - moc oddalania złych deszczów i wiatrów, mirtu - symbol miłości i płodności, wierzby - oznaczającej wodę, która powoduje, że wszystko rośnie i kwitnie oraz etrogu (cytron) - symbolu radości. Takim lulawem macha się w cztery strony świata by obwieścić i potwierdzić symbolicznie wszechobecność Boga. Sukkot był i jest świętem radosnym, w czasie którego nie powinno się wykonywać ciężkich prac, a czas najlepiej spędzić z rodziną i znajomymi na radowaniu się z tego, że ciężkie prace zakończono, a teraz nastał czas odpoczynku dla ludzi i ziemi.

Życząc wszystkim wspaniałego czasu dziękczynienia i wypoczynku załączam link do pieśni, jaką powinno się śpiewać nie tylko w Sukkot :)


(ilustracja autorstwa Joan Landis)

piątek, 2 października 2009

Brr, ale zimno...


I zrobiło się zimno - jestem trochę zawiedziona, bo myślałam, że cudowne babie lato potrwa jeszcze przynajmniej kilka dni. A jak jest zimno, to ... myślę o jedzeniu :) Co prawda osobiście nie zamierzam tworzyć bloga "kuchennego", jednak od takich blogów zaczynałam moją lekturę internetowych pamiętników. Tym, który najczęściej oraz regularnie odwiedzam, to blog Liski o nazwie whiteplate.blogspot.com. To nie tylko zbiór przepisów, przepysznych zresztą. Liska opisuje ciekawe miejsca, które warto odwiedzić (nie tylko w Polsce) i zamieszcza osobiste refleksje, które tak naprawdę tworzą klimat tego bloga.

A wracając do jedzenia... :) Uwielbiam książki kucharskie - oczywiście nie wszystkie. Na pierwszym miejscu na mojej półce z ksiażkami stoją dwie pozycje - obie autorstwa Jamiego Olivera - "Włoska wyprawa Jamiego" oraz "Jamie Oliver w domu - Przez gotowanie do lepszego życia". Obie te książki mogę oglądać i czytać bez końca. Są po prostu piękne! :) Jamiego podziwiam za upór i konsekwencję w realizacji swoich marzeń. Za bezpośredniość, otwartość i humor. I za to, że otwiera ludziom oczy na okrucieństwa masowej hodowli zwierząt, w szczególności kurcząt na wielkich fermach.

Na drugim miejscu mojej listy mistrzów kuchennego stołu jest Nigella Lawson - "bogini brytyjskiej kuchni" - w jej przypadku, to wystarczy, że mogę na nią czasem popatrzeć :) Zazdroszczę urody, klasy i tego, jak seksownie potrafi zjeść jajko na miękko oraz zmysłowo lać oliwę extra virgin do miski :)

Kończąc te kuchenne wywody podaję Wam linka do jednego z moich ulubionych food-filmików na youtube, gdzie uroczo niezdarny Jamie Oliver próbuje swoich sił w rywalizacji z włoską mamma :) I gdzie przekomarza się z cudownie "włoską" Rosellą :)

czwartek, 1 października 2009

I nastał paździerzec :)

Dziś pierwszy dzień października - z październikiem kojarzy mi się przede wszystkim znane hasło "Październik miesiącem oszczędzania". Z odległych czasów szkolnych pamiętam również to, że w tym miesiącu zwykle trzeba było zbierać na prace plastyczne kolorowe, jesienne liście i nosić je do szkoły w wielkim bloku rysunkowym.
O październiku pisać można na różne sposoby - w pięknej książce dla dzieci "Przyroda przez cały rok" autorstwa Rene Mettlera w październiku "liście drzew i krzewów zmieniają kolor. Zieleń, trochę przybladła pod koniec lata, ustępuje miejsca żółci, czerwieni i ochrze. Tę feerię ciepłych barw uzupełniają brązy nagiej ziemi. Jest jeszcze wiele ciepłych dni, lecz temperatura ciągle spada. Ostatnie wędrowne ptaki odlatują na południe, by spędzić zimę w ciepłych krajach."
W Wikipedii można dowiedzieć się, że nazwa tego miesiąca pochodzi od słowa "paździerzec", który jest określeniem na odpadki lnu lub konopi. Inną nazwą na październik był podobno "winnik" - nie wiem, jak Wam, ale mi bardziej się podoba to określenie. Mam dwa skojarzenia - wino oraz winniczek - oba bardzo przyjemne :)
Przeglądałam przysłowia związane z tym miesiącem i uwaga: miesiąc październy, marca obraz wierny oraz w październiku jak na śmietniku :)
Dzisiaj mimo pięknej pogody nie mam specjalnie dobrego samopoczucia - wczorajszy dzień zmasakrował mnie totalnie - moje ciało i umysł woła: dość, zwolnij! Więc zwalniam i dziś odpoczywam! :)

wtorek, 29 września 2009

Najtrudniejsze są zawsze początki...


To pierwszy post na MOIM blogu! Myślałam o założeniu tego rodzaju ekshibicjonistycznego pamiętnika od dawna. Lecz dzisiaj jest ten dzień, w którym wreszcie odważyłam się i zrobiłam pierwszy krok - a uwierzcie, że nie było mi łatwo... Nie wiem jeszcze, o czym dokładnie będę pisać. Nie będzie to na pewno jeden z tak powszechnych blogów kulinarnych, ani wnętrzarskich... Może po prostu będzie o Moim Bullerbyn :)