niedziela, 29 listopada 2009

Tęcza


Czy każdy z nas może „pomalować” życie swoimi ulubionymi kolorami? Czy to w jakich rodzinach dorastaliśmy, nie ograniczy nam palety barw do wyboru? Czy mamy odwagę sięgnąć po te kolory, które wydają się nam piękne – choćby cała ludzkość myślała inaczej? Czasem trzeba z czegoś zrezygnować, żeby zrobić miejsce dla nowego… Trzeba usunąć ze swojego życia filtry, narzucone nam przez innych… Chcę patrzeć na świat moimi oczami, moim sercem i jego potrzebami - wzięłam do ręki pędzel i farby – maluję świat moimi kolorami :)


wtorek, 24 listopada 2009

Coffee made by angel?


Ciągnąc temat różany napiszę tym razem o kawie :). Wiem, że o kawie i mojej miłości do niej już było. Nie mogę się jednak powstrzymać, żeby nie wspomnieć o „cudzie”, który podają obecnie w CoffeeHeaven :). Jest to kawa latte z dodatkiem białej czekolady i różanego syropu – smak niebiański! Białą czekoladę mogę jeść pasjami – jest to mój ulubiony rodzaj. A przetwory z róży – syropy, konfitury, susz dodawany do herbaty - zawsze były dla mnie czymś wyjątkowym. A teraz to wszystko dodane jest do przepysznej kawy! Naprawdę polecam – oczywiście dla tych, którzy tak jak ja wysoko cenią sobie białą czekoladę i płatki róż :). Szkoda, że nikt nie zrobił mi zdjęcia, kiedy siedząc w przytulnym fotelu, rozkoszowałam się smakiem Rose White Chocolate Latte – jestem pewna, że minę miałam rozanieloną :)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Skaza


Podlewając kwiaty zwróciłam uwagę, że róża, która jeszcze kilka dni temu zachwycała swoim idealnym pięknem, dzisiaj nosi już znamiona czasu i niedoskonałości. Patrząc na nią przyszła mi na myśl piękna, dojrzała kobieta, której już nikt nie pomyli z nastolatką, gdyż pewne oznaki na jej ciele „mówią” wyraźnie, że wiek młodzieńczy już dawno za nią… Myśląc o tym, zrobiłam się smutna. Każda kobieta musi stanąć któregoś dnia przed brutalną prawdą – prawdą dotyczącą jej ciała, które niegdyś jędrne, sprężyste i „apetyczne” – nagle zaczyna robić się „inne”, nie takie, jak było dotąd… Być może niektóre poczują się tak, jakby nagle ktoś zamienił im ciała – w środku, psychicznie czują się wciąż takie same, a „opakowanie” coraz bardziej „sfatygowane”… W akceptacji tej zmiany nie pomaga również fakt, iż zewsząd otacza nas zmanipulowany, komercyjny obraz piękna – gdzie wizerunek wiecznie młodych kobiet „udoskonalony” jest przez najnowsze osiągnięcia photoshopowej obróbki zdjęć oraz medycyny kosmetycznej. Jak sprostać takim wymaganiom? Jak pokochać swoje zmieniające się ciało?

czwartek, 19 listopada 2009

Na bezludnej wyspie...


Ludzie lubują się w różnego rodzaju klasyfikacjach… Uwielbiają „umieszczać” siebie i innych w „znanych, opisanych” szufladkach – ciekawe czemu? Może dzięki temu czują się bezpieczniej – bo myślą, że wiedzą więcej? Znane=oswojone? Powszechne są więc różnego rodzaju ankiety i zestawy pytań, które służą np. do oceny tego, jakim typem osobowości jesteś… Niektórzy podchodzą do tego rodzaju „badań” śmiertelnie poważnie i z wielką precyzją udzielają odpowiedzi. Inni zaś mają wobec tego zjawiska duży dystans – traktują to jako kolejny pretekst do żartów :). Podoba mi się wypowiedź jednej ze znanych osób, która na pytanie, jaką książkę zabrałbyś na bezludną wyspę, wskazała, iż byłby to Ulysses Jamesa Joysa – argumentując, iż tylko w takich okolicznościach, byłaby w stanie zmusić się do lektury tego dzieła ;). Przyznam się do czegoś – ja również nie przeczytałam Ulyssesa – próbowałam, odpadłam po iluś tam stronach. Obecnie czytam Intruza Stephenie Meyer. Być może to jest „właściwy poziom intelektualny” jak dla mnie ;). Jednak jakby ktoś mnie zapytał, jaką muzykę wzięłabyś ze sobą na bezludną wyspę – to wiem, co bym odpowiedziała! Moje obecne typy – tzn. płyty, których mogę słuchać bez końca, to:
Muzyka do filmu Przystanek Alaska (niezmiennie od kilku lat)
Muzyka do filmu Maria Antonina (S. Coppola)
Muzyka do filmu Zmierzch
Pearl Jam Backspacer

poniedziałek, 16 listopada 2009

Paryski styl ;)


Zachęceni opinią pewnej bardzo znanej blogowiczki ;) udaliśmy się w sobotę do Cafe Vincent, żeby zakosztować francuskiej atmosfery i francuskich wypieków. Miejsce do tanich nie należy, a biorąc pod uwagę ciasnotę i raczej kiepskie warunki, aby w spokoju napić się kawy i poczytać gazetę, jak dla mnie ceny są naprawdę zawyżone. Jedzenie – hmm, cóż, zbyt wiele nie próbowałam, ale na kolana nie powala. Jednego, czego nie można odmówić temu miejscu – to charakter – bardzo francuski :). Choć tworzą go chyba najbardziej klienci – już po 5 minutach było widać, że w tym miejscu skupiają się osoby, które w jakiś sposób większy lub mniejszy z ojczyzną Bonapartego mieli coś wspólnego… Widać to było głównie po ubraniach, ale także po wyrazie twarzy – jest taki pewien charakterystyczny grymas, który często gości na francuskich twarzach – zwłaszcza w Paryżu ;). Znalazła się też jedna pani, która z tzw. „francuskim nerwem”, rzuciła krzesłem i gazetą, miała chyba swoje powody, żeby tak się zachować, choć zupełnie nie rozumiem, po co sobie psuć humor w taką piękną, słoneczną sobotę. Jednym słowem, miejsce to rozsiewa klimacik „bourgeoisie francaise”, w którym ja niekoniecznie gustuję, gdyż miałam kilka razy okazję przekonać się, co często kryje się za tym „eleganckim i pięknym wyglądem”. Chyba wolę dredy, „wczorajszy look” oraz bardziej emocjonalny wyraz twarzy widoczny wśród tzw. niepokornych przedstawicieli rodu ludzkiego – choć takich w Cafe Vincent raczej nie spotkam ;). Dobrze, że mieliśmy ze sobą naszych przyjaciół – dzięki temu nie straciłam dobrego humoru i prawdziwego weekendowego samopoczucia :).
I na koniec trochę "pieprzu", żeby nie było tak słodko... :)))

czwartek, 12 listopada 2009

Wodnik szuwarek :)


W jednym z moich ulubionych filmów główna bohaterka dochodzi do smutnego wniosku, że tyle uczy się w szkole, tyle czasu spędza nad lekcjami w domu, a nie posiada pewnej umiejętności tak potrzebnej jej w danym momencie – nie potrafi rozpoznać tropów zwierząt w lesie… Można by zadać sobie pytanie – czy jest to rzeczywiście najbardziej potrzebna w naszym życiu wiedza?? Jednak z drugiej strony można też zastanowić się, czy obecna edukacja rzeczywiście wyposaża nasze dzieci w to, co jest dla nich niezbędne... Ja osobiście odnoszę czasem wrażenie, że program w szkole można by zdecydowanie „odchudzić” i powstałą w ten sposób lukę zapełnić czymś bardziej praktycznym i bliższym naturze. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby dzieci spędzały więcej czasu w lesie, na łące ucząc się chociażby tego jak bezpiecznie przetrwać samotną noc w lesie czy odnaleźć drogę do domu. Jak dzięki zegarkowi ale też naturalnym elementom otoczenia wyznaczyć strony świata, jak wyżywić się dzięki naturalnym źródłom pożywienia przez kilka dni. Zauważyłam ze smutkiem, że niestety moje dzieci nie mają już takiej wolności i nieskrępowania w doświadczaniu pierwszych kontaktów z naturą, jaką miałam chociażby ja. Tak trudno jest w obecnych czasach wypuścić pociechę samą z domu, pozwolić na swobodną, całodniową zabawę poza domem. A przecież na pewno wielu z nas spędzało czas po szkole z tzw. kluczem na szyi – czyżby to było tak dawno?… Następuje coraz większe oddalenie człowieka od natury i od tego, co jeszcze tak niedawno było czymś oczywistym i znanym. Czy nie doprowadzi to ludzkości do katastrofy?

Wszystkim zainteresowanym bardzo praktyczną wiedzą z zakresu survivalu polecam lekturę nr 5/2009 (październik/listopad) Traveler – National Geographic, a wszystkim stęsknionym za pięknem natury i cudowną, pełną wolności relacją między dziewczynką a lisem sugeruję konieczność obejrzenia jednego z najpiękniejszych filmów na świecie – „Mój przyjaciel lis” :)

wtorek, 10 listopada 2009

Pasażer na gapę ;)


Powoli przyzwyczajam się do tego, że zwierzaki pchają się nam „drzwiami i oknami” do domu :). Poza pająkami za oknem, cykadami w żaluzjach, a także krukami siadającymi na naszym parapecie (tak, tak, naprawdę!), odkryłam jakiś czas temu, że mieszka z nami ślimak! A właściwie zimuje – bo najwyraźniej poszedł już spać… Przycupnął sobie grzecznie na ramie okiennej w pokoju dziecięcym i zapadł w letarg. Mam nadzieję, że obudzi się na wiosnę i zdążymy wynieść go na wolność, zanim zapadnie się gdzieś w pudełko z zabawkami :).

Nie powinnam być tym jakoś specjalnie zaskoczona, bo przecież jako nastoletnie dziewczę znosiłam do domu wciąż nowych przedstawicieli otaczającej mnie wówczas fauny – ku przerażeniu i obrzydzeniu moich rodziców :). Jednak to, co dzieje się teraz, zaczyna mnie coraz bardziej nurtować. O co w tym wszystkim chodzi? Choć może niepotrzebnie tracę czas i analizuję takie drobne szczegóły mojego życia – może powinnam przyjąć je tak, jak przyjmuje się uśmiech dziecka i życzliwe spojrzenie sąsiada? :)

niedziela, 8 listopada 2009

A ja na przekór wszystkim kocham romantyczne uniesienia! :)


„Stephanie Meyer - pomimo ogromnej popularności wśród czytelników (oraz osobliwej euforii w Stanach Zjednoczonych), krytycy literaccy zarzucają autorce schematyczność fabuły, przerysowania, brak wyrazistych postaci i jakiejkolwiek głębi emocjonalnej oraz silnie zaakcentowany marysuizm.”
Stephanie Meyer – “kura domowa”, która “śmiała” pokazać innym, co jej w sercu gra, która porusza emocje tak wielu osób na całym świecie... Ale jak to? “Kury domowe” nie mogą przecież napisać dobrej powieści – poza tym, komu i do czego potrzebny taki “tandetny wyciskacz łez”? ;)

To wypada, a tego nie… Nie warto tego robić, a to warto… To ci na pewno przyniesie wiele dobrego… Nie wolno Ci tak robić! Naprawdę słuchasz takiej muzyki?? Nie wiem, co Ty takiego widzisz w tym filmie… Ja na Twoim miejscu nie traciłabym czasu na takie głupoty…

Czy naprawdę musimy w życiu kierować się głosem i gustem innych? Dlaczego niektórzy nie potrafią przyznać innym prawa do odmiennych poglądów? Dlaczego nie potrafią uszanować ich odmiennych potrzeb i innej wrażliwości? Dlaczego tak trudno czasem przyznać się nam, że podoba nam się jakaś książka lub film – tylko dlatego, że nie są one ogólnie uznane za coś, co „warto przeczytać czy obejrzeć”? A przecież Ci sami ludzie, którzy oglądają spektakle „tylko w TR”, bo przecież „cała reszta to nic nie warte popłuczyny”, w zaciszu domowego TV często wzdychają do kolejnej telenoweli - ale cicho sza – bo się wyda :P
A na deser "tandetnie zawodzący" Robert Pattinson ;)

piątek, 6 listopada 2009

Listopad


Chłód i wilgoć. Szara pustka nad Jeziorką. Samotne spacery spowite we mgle. Świadomość upływającego czasu. Przesiąknięty wilgocią zapach ścielących się pod stopami liści. Aksamitny dotyk mchu na drzewach. Smutek i tęsknota za słońcem. Żal za tym, co nigdy już nie wróci. Bałagan w głowie i w sercu. Zniszczona skorupa. Zbyt wiele i intensywnie. Może lepiej byłoby gdyby spadł jednak ten śnieg??

środa, 4 listopada 2009

Mój prywatny rekord Guinessa :)

Od paru dni chodzę jak nieprzytomna… Głową jestem w mglistym i deszczowym Forks.. Chyba tylko Małą Syrenkę i Anię z Zielonego Wzgórza czytałam z takim przejęciem i zaangażowaniem emocjonalnym – tyle, że to było już jakiś czas temu :). Jestem ciekawa, co to za fenomen utrzymuje mnie w takim stanie – jak wpadnę na jakiś trop, to na pewno napiszę :). Jedno wiem na pewno – już teraz pobiłam swój własny rekord w szybkości czytania tak opasłych tomów :).

http://www.youtube.com/watch?v=LPPCznEuhOM&feature=related

niedziela, 1 listopada 2009

Powrót do przeszłości?


Długo „broniłam się” przed tą historią… Pukałam się w czoło słysząc o histerii nastolatek za oceanem… Zarzekałam się, że nigdy, przenigdy nie spodoba mi się obraz istot, które dotąd uważałam za przerażające. Z niedowierzaniem dowiadywałam się, że kolejna znajoma fascynuje się powieścią lub filmem… Aż do ostatniego piątku.. Film oglądałam już dwa razy, od wczoraj czytam (POŻERAM!) książkę. Targają mną przedziwne emocje, jakby ból, smutek, ale też jakiś rodzaj słodyczy, gdzieś głęboko wewnątrz mnie i wrażenie, że znam te uczucia z dzieciństwa. Zastanawiam się, jak to mogło się stać, że ja również uległam??! Ja??! ;)

http://www.youtube.com/watch?v=INoAivR-zJ8
ps. Muzyka do filmu jest REWELACYJNA!!! :)